Pomyślałam więc sobie onegdaj, że może jakiś karmnik, później nawet rozmawiałam o tym z mężem, że 'trzaaby' zrobić, a że z rzeczami do 'trzaaby' zrobienia jest zwykle tak, że nigdy nie doczekają się realizacji, tak więc wzięłam, kupiłam, zawiesiłam nawet, niech się trzódka pasie.
Wczoraj w karmniku było pusto, siedziały wróbelki i inne latawce na parapecie, wcinały okruszki chlebka i ani im w głowie nie było żeby się zacząć stołować w tej małej wiszącej stołówce. Dzisiaj było inaczej. najpierw przyleciała pSikorka, na zwiad chyba ją reszta stada wysłała, pokręciła się chwilkę, aż zaskoczyła, że to nie pułapka i zaczęła zajadać.
Pogonił ją ptaszek, jakiś...może się ktoś zna- ja nie wiem co za typ jest z niego, ale głody przyszedł, pojedzony poleciał.
Stałam sobie w oknie, kino miałam lepsze niż w Imaxie, zabawę przednią, aż się mój pies czuł zazdrosny...aż tu nagle ...widzę 3 olbrzymie, wielkie bażanty. Bynajmniej nie przyfrunęły, wyszły sobie zadowolone zza winkla domku gospodarczego, niczym się nie przejmując przespacerowały po podwórku, po czym równie dostojnym krokiem poszły (!!) z powrotem na duży ogród. No matkoBosko, takiej atrakcji nie mogłam przegapić, chwyciłam aparat, ruszyłam w ślad za nimi. 1 fotka robiona jeszcze z okna, kolejna już na ogrodzie. Wszystkich trzech razem nie udało mi się obfocić, nie chciały pozować;/
Miałam więc udany dzień pod znakiem Ptaszka...(jakkolwiek to nie brzmi)...;))