wtorek, 15 marca 2011

My Secret Life- historia prawdziwa


Zaprosiła mnie Hania do nowej zabawy, rzecz cała w tym, aby wyjawić 10 sekretów o których świat blogowy nie ma pojęcia, a które do upublicznienia się nadają...;))) Siedzę więc od wczoraj nad tymi sekretami i mam nie lada zagwozdkę...Ujawniać rozmiar stanika??? Opowiadać o tematach kłótni domowych???A może o pikantnych szczegółach pożycia maUżeńskiego?:> Myślę, że żadna z tych rzeczy nie jest interesująca, co ja Wam tu będę głowy zawracać szczegółami moich garów domowych i tak tego nikt nie przeczyta, a ja się napisze, klawiatura mi się nadwyręży- a po co...
  Ale żeby sprostać wymaganiom, Haneczki nie zawieść, zabawy nie wstrzymać, opiszę jedną historię prawdziwą. Moją, własną, życiową. Doświadczenie życiowe...skoro trzeba wyjawić sekret, to myślę, że jestem już na to właśnie teraz gotowa. Czy to odruch masochizmu z mojej strony??Czy raczej chęć wygadania z siebie tego co siedzi we mnie od kilku lat...Kto chętny ten czyta, komu się spieszy, ten leci w swoją stronę, bo nie gwarantuję, że będzie obrazek na końcu tego postu:)Będzie muzyczka, już mam nawet pomysł, a więc....
   Rok 2003, dokładnie 23. 10. 2003 roku. Jestem młodą,32 letnią egocentryczną kobietą, pracuję zawodowo w dużym urzędzie. Mam paskudnych szefów i koleżanki gotowe sobie nawzajem nóż w plecy włożyć...na niwie zawodowej jest  więc "bosko".
Prywatnie...mój syn ma 9 lat, jest uczniem 2 kl szkoły podstawowej, mąż ma stałą pracę, rodzinnie żyjemy więc sobie w pełnym szczęściu i radości. Kiedy my, rodzice udajemy się do pracy, nasze dziecko do i ze szkoły odwożone jest przez dziadka, babcia gotuje małemu obiadki, stagnacja, miłe, pogodne, normalne życie.
   Tamtego października wszystko miało się zmienić, mój tato wożący syna do szkoły, kierowca z 40 letnim stażem za kółkiem, wirtuoz kierownicy powoduje stłuczkę na drodze, czołowe zderzenie z którego i on i pasażerowie, jego znajomi wychodzą bez szwanku!!! Prędkość samochodu nie była duża, ludziom nic się nie stało, samochód jednak idzie do kasacji...Taki był początek owego października. Po tym wypadku moja mama domaga się aby ojciec zrobił wszystkie badania, miał
wówczas 67 lat, cieszył się dobrym zdrowiem, chłop jak dąb, emerytowany górnik. Lekarzy generalnie nie cierpiał z założenia:)) No ale... za gderaniem mojej mamy też nie przepadał, z dwojga złego, poszedł na te badania. Sam, zdrów, wesół w doskonałej kondycji.
   Byłam wtedy w pracy, gdy zadzwoniła mama, że tatę z przychodni rejonowej przewieziono karetką do szpitala. Zachodziłyśmy w głowę dla jakiej przyczyny tak się stało, ale niczego mądrego nie wymyśliłyśmy. Godziny mojej pracy dobiegły końca, szybko więc do szpitala, na oddział neurologiczny, bo tam tatę umieszczono i biegiem do ordynatora po informacje o stanie zdrowia taty, takie z pierwszej ręki...
  Diagnoza. Fachowo zwana- epikryzą.
Glioblastoma. Po polsku- glejak, po ludzku- rak mózgu, złośliwy. W dniu badania tomograficznego w tym dniu kiedy mój tato poszedł sobie spokojnie na proste badania, lekarze dawali mu...3 tygodnie życia.
Moja reakcja- szok. Nie wiem jak opisać ten rodzaj szoku. W sytuacjach nerwowych, konfliktowych, stresujących zawsze staram się myśleć racjonalnie. Nie mam wtedy czasu na płacz i na jakąkolwiek inną oznakę 'słabości', a wtedy ...poczułam się jak małe, bezbronne dziecko, któremu świat zawalił się na głowę, nie potrafiłam z siebie słowa wydusić...
    Dzięki operacji i zastosowanemu leczeniu mój tato przeżył 13 miesięcy od diagnozy.
W tym  czasie ja rzuciłam w cholerę pracę, która nie dawała mi absolutnie niczego prócz stałej pensji i prostej drogi w stronę poważnych kłopotów ze zdrowiem psychicznym. Przewartościowałam wszystkie swoje dotychczasowe priorytety życiowe. Dowiedziałam się co jest ważne, a czym zupełnie przejmować się nie należy. Straciłam bezpowrotnie poczucie bezpieczeństwa jakie każdemu dziecku, bez względu na jego wiek, dają rodzice. Cierpiałam tak, jak tylko człowiek cierpieć potrafi i przy tym wszystkim- przeżyć...
    Tato odszedł 1.12.2004r. Wszyscy, cała rodzina byliśmy 'chorzy' razem z nim, to odejście przyniosło swoistą ulgę, byliśmy z Nim do końca i zawsze. Odchodził w domu, niestety dla Niego- bardzo powoli, ogromnie cierpiał. Współodczuwaliśmy Jego ból, naszego bólu psychicznego opowiedzieć nie potrafię. Bywały dni, że wieczorem oglądałam się w lustrze i dopiero wtedy widziałam, że poranny makijaż który wykonałam przed ważną konsultacją u lekarza taty...zrobiłam tylko na jednym oku...drugie pozostało niewymalowane, taki głupi przykład, ale myślę, że najlepiej oddaje emocjonalne stany w jakich się wtedy znajdowałam.
Dni, miesiące i lata od tego czasu mijały. Konkretnie minęły 2 lata...
   Czyli był dokładnie 28.01.2006 r.
Wtedy moja mama słabiej się poczuła, podejrzewałam jakiś mały udar...Pojechałyśmy do szpitala. W tym czasie mój mąż był w pracy za granicą, syn uczęszczał do 6 kl szkoły podstawowej.
Diagnoza u mamy-...nie zgadniecie jaka...identycznie ta, która powyżej...Byłam całkiem sama, odpowiedzialna za syna i za chorą matkę, dzień mieszał się z nocą, codziennie byłam z nią w szpitalu oddalonym od domu 30km. Nie wiem jak mój syn skończył szkołę, nie pamiętam nawet jakie miał świadectwo, musiał coś jeść wtedy - ale naprawdę nie pamiętam jak się nam wtedy żyło...
Bo....dostałam wścieklizny... inaczej tego nazwać się nie da...Normalnie tak się wściekłam i zawzięłam, że powiedziałam wszystkim z Panem B. włącznie, że nie ze mną taki numer, że to absolutnie nie przejdzie...że ja sobie wypraszam i że tak się nie robi...mama w szpitalu w tym samym gdzie operowano tatę, znam wszystkich lekarzy i siostry, oni mnie również kojarzą, nikt nie wierzy , że coś takiego, tak tragiczny zbieg okoliczności może mieć miejsce...Trwało 4miesiące leczenia, po którym mama wyjechała na wózku inwalidzkim. Badanie histopatologiczne wykluczyło złośliwca.       Postawiłam sobie zadanie - postawić mamę na nogi. W wyniku operacji nie chodziła i nie ruszała lewą ręką. Walczyłam o każdy ruch nogi, o każde drganie nerwów. Rehabilitantki w domu zmieniały się wraz z ich zaangażowaniem, rodzina pukała się w głowę widząc co wyprawiam, 'życzliwi' wykonywali telefony do mojej starszej siostry, która mieszka bardzo daleko informując w nich o tym, że męczę chorą matkę. Poszłam na wojnę ze wszystkimi, miałam sprzymierzeńców w mężu i synu, oni mi zaufali. Towarzyszami tych moich zmagań była wielka NADZIEJA i WIARA, przekonanie wręcz, że właśnie że będzie dobrze!
Dzisiaj.
Moja mama porusza się o kuli, sama robi dla siebie śniadania i kolacje!:))) Nie mam możliwości zostawienia jej w domu samej na dłuższy czas, sprawuję nad nią podstawową opiekę. Mam jednak matkę. Czasami mnie wkurza;)) i bywa nerwowo, bo niezły z niej charakterek;))
Ale... znowu żyjemy sobie miło i rodzinnie, dziecko mi rośnie i już jest całkiem wielgachne, a ja
szczęśliwa jestem prostym, zwyczajnym życiem, stagnacją czasami, prostymi sprawami.

To jest My Secret Life.
A to Leonard Cohen - polecam;))